GDY „BIZNES” SZKODZI NAUCE

Powiązanie nauki z biznesem jest cenne i na ogół bardzo pożądane. Problem zaczyna się wtedy gdy pęd do zysku pęta nauce nogi. W końcu jeżeli noblista nawołuje do bojkotu najbardziej prestiżowych pism naukowych na świecie, to wyraźny dowód, że coś się dzieje…

„Science”, „Nature”, „Cell” i wiele innych. Najbardziej prestiżowe pisma naukowe. Mają ze sobą wiele cech wspólnych. Wszystkie reprezentują anglosaski świat naukowy. Publikowane są po angielsku i nieoficjalnie mówi się również o tym, że wśród publikujących tam autorów przewagę mają tzw. WASP (White Anglo-Saxon Protestan – biali anglosascy protestanci). Największym problemem tych tytułów jest obecnie ich… poczytność. Najważniejszymi wyznacznikami „mocy naukowej” są współcześnie indeksy cytowań. Dlatego też dla pisma naukowego najistotniejsze jest to, żeby było jak najczęściej cytowane. Ale czy to co najczęściej cytowane jest najlepsze? Niestety, niekoniecznie.

Epidemia celebryckości (celebrytyzmu?) dotknęła nawet twierdze naukowego autorytetu. Nie od dziś wiadomo, że nauka potrzebuje autorytetów. Ciekawe jednak, że do tej pory potrzebowała ich wcale nie po to, aby kłaniać się przed nimi w pas. Nie po to, by wynosić je na piedestał. Przeciwnie. Naukowcy mieli do niedawna zwyczaj strącania autorytetów w otchłań niebytu. Przykłady? Są ich setki. Wielki francuski antropolog Claude Lévi-Strauss wychował cały tabun następców. Ale jeden po drugim wszyscy zakwestionowali poglądy mistrza. Najlepszy uczeń Zygmunta Freuda – Carl Gustav Jung – również odstąpił od swojego nauczyciela. Został za to wyklęty, ale potrafił dostrzec błędy mistrza. Obecnie odchodzenie od dzieła swego mentora jest coraz mniej promowane. Przede wszystkim bowiem promowany jest sensacyjny walor publikowanego odkrycia.

Prowadzenie badań na tematy trudne i niemedialne jest obecnie tak trudne, jak nigdy wcześniej. Jeżeli temat badania nie jest medialny, to najważniejsze pisma po prostu go nie opublikują. Jeżeli najważniejsze (i jednocześnie najbardziej prestiżowe) pisma nie pozwolą opublikować efektów badań, to w oczach akademickiego świata oznacza to, że badania te nie są ważne. Kółko się zamyka. W ten sposób w nauce zwycięża zasada ogłupiającej demokracji: to co podoba się większości może być tematem badań. I nic innego.

Jest tu też i inny wymiar. Rynek wydawnictw naukowych został podzielony przez kilku największych graczy, czerpiących wielkie zyski z udostępniania naukowych treści. W państwach, w których dostęp do tych najbardziej prestiżowych (i najdroższych) periodyków naukowych jest najbardziej ograniczony, raczej nie można się spodziewać narodzin kolejnego Einsteina. Prosta sprawa: nie płacisz-nie masz dostępu do wiedzy.

A więc sprzedawanie wiedzy naukowej stało się biznesem. Dochodowym jak nigdy. Niepostrzeżenie weszliśmy jednak na niebezpieczną drogę do komercjalizacji tego, co przez stulecia stanowiło dobro wspólne. Co by się stało, gdyby Kopernik, Kepler albo Newton nie mieli dostępu do prac swoich poprzedników? Strach pomyśleć. Tą drogą musiał też pójść prof. Randy W. Schekman, który w grudniu zeszłego roku zaapelował na łamach „Guardiana” o bojkot najważniejszych (i najbardziej pazernych) pism naukowych. Znany biolog, laureat Nagrody Nobla, powiedział dość tabloidyzacji nauki i rosnącym kosztom zabawy w uniwersytet. Może jego apel kogoś otrzeźwi?

Z punktu widzenia naszego kraju ten problem jest szczególnie ważny. Kilkaset milionów złotych wydawanych przez polski budżet na zapewnienie uczelniom dostępu do najważniejszych pism naukowych na świecie to kropla w morzu potrzeb. A wraz ze wzrostem cen, kropla ta będzie się zmniejszać. Może dojść do tego, że w erze społeczeństwa informacyjnego Polacy znajdą się na intelektualnych peryferiach. Fatalnie wróżyłoby to nam wszystkim. Polskim uczelniom, przyszłym polskim studentom, a także polskiemu biznesowi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *