FAŁSZYWA KREATYWNOŚĆ

Świat naukowy stara się trzymać standardy jakości prac na wysokim poziomie. Główną metodą jest regularne, żmudne recenzowanie nowych pomysłów i nowych odkryć przez doświadczonych badaczy. Problem zaczyna się wtedy, gdy doświadczeni badawcze nie rozumieją recenzowanych prac…

W naszym kraju powszechne są utyskiwania na słabe finansowanie nauki. Rzeczywiście, trudno porównywać Polskę ze Stanami Zjednoczonymi czy Niemcami. Kluczowym problemem pozostaje dla polskich badaczy przede wszystkim to, żeby do swoich pomysłów przekonać komisję podejmującą decyzję o tym kto na grant badawczy zasłużył, a kto nie. Paradoksalnie jednak, tak długo jak o wydatkowaniu publicznych pieniędzy na naukę decydują naukowcy z „dorobkiem”, trudno będzie o odważne decyzje. Nieuczesane pomysły polskich naukowców będą musiały przekonać konserwatywne grono profesorów. To zaś może być trudnym zadaniem. Ostatecznie to właśnie profesorowie wiedzą co jest możliwe, a co nie jest…

Może jednak system recenzji i komisyjnych ocen projektów nie jest taki zły? Otóż, niekoniecznie. Dwanaście lat temu, w początkach 2002 roku na jaw wyszło jedno z bardziej bezczelnych oszustw naukowych w dziejach. Rzecznik prasowy Uniwersytetu w Konstancji określił je mianem „największego oszustwa w nauce fizycznej w ciągu ostatniego półwiecza”. Jego autorem okazał się dr Jan Hendrik Schön, który na przełomie XX i XXI wieku opublikował wyniki całej serii niezwykłych, pionierskich eksperymentów. Miał on skonstruować m.in. plastikowy nadprzewodnik, organiczny laser półprzewodnikowy czy tranzystor zbudowany z prostych związków organicznych. Chociaż jego badania ukazywały się w najlepszych czasopismach naukowych, takich jak „Nature” czy „Science”, to błąd wykryto zupełnie przypadkiem. Jeden z czytelników zauważył, że w pracach Schöna pojawiają się diagramy przedstawiające te same dane. Gdzie byli recenzenci? Trudno powiedzieć. Kariera niemieckiego fizyka gwałtownie się załamała. Zamiast dostać Nagrodę Nobla, utracił on swój tytuł doktorski.

Przykładów nieudolności recenzentów jest więcej. Profesor Alan Sokal, fizyk z Nowego Jorku, w połowie lat dziewięćdziesiątych opublikował w piśmie „Social Text” artykuł pt. „Transgresja granic. Ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji”. Stosując trudne słownictwo, przechodzące w naukowy żargon, badacz wskazywał na ścisłe korelacje pomiędzy przemianami społecznymi a… grawitacją kwantową. Artykuł wywołał w USA zachwyt, a jego autor stał się prawdziwą gwiazdą mediów. Nie trwało to długo. Sokal przyznał bowiem, że jego tekst był prowokacją i złośliwą kpiną z naukowego światka, gdzie autorytet naukowy może powiedzieć największą bzdurę tylko dlatego, że jest autorytetem. Gdzie byli recenzenci? Zapadli się pod ziemię. W odruchu złości redakcja „Social Text” stwierdziła, że nie będzie już więcej publikowała tekstów Sokala. Prawdziwa szkoda.

Rozwój ludzkości odbywał się zawsze przez przełamywanie schematów i wkraczanie zmian tam, gdzie wcześniej było to nie do pomyślenia. Sokrates, Kopernik, Newton czy Einstein – tych postaci nie potrafię sobie wyobrazić w szacownym gronie recenzentów współczesnych naukowych artykułów. Czy trzeba się więc bać struktur dzisiejszej nauki? Bez przesady. W końcu nie od dziś wiadomo, że gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, to przychodzi ktoś, kto o tym nie wie. I on to robi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *