W OPARACH NASZEJ „CYWILIZACJI…”

„Cywilizacja. Zachód i reszta” to polski tytuł dzieła znanego szkockiego historyka Nialla Fergusona. Jeszcze jedna historyczna książka, na którą nie warto tracić czasu? Wręcz przeciwnie.

Ferguson jest znacznie więcej niż tylko uniwersyteckim historykiem. Oprócz wykładów i seminariów prowadzonych przez niego na uniwersytetach w Oxfordzie oraz Harvardzie, znajduje on poczesne miejsce wśród współczesnych analityków sytuacji geopolitycznej świata. Zyskał rozgłos swoimi książkami, w których stawiał śmiałe tezy, nie zawsze zgodne z obecnie dominującymi poglądami historiografii. Mało tego, dał się poznać jako miłośnik historii kontrfaktycznej, zawzięcie walczący z wszelkimi historycznymi determinizmami. Jednym z obiektów najsilniejszych ataków Fergusona był marksizm, co zresztą nie może dziwić. Autor „Cywilizacji” dał się bowiem poznać jako krytyk lewicowości, czego na własnej skórze doświadczył zeszłej jesieni Barack Obama, ubiegający się ówcześnie o drugą kadencję w Białym Domu. Szkocki historyk wytknął mu rażące niekonsekwencje w prowadzonej polityce i wypomniał niezrealizowane obietnice wyborcze.

„Cywilizacja” to kolejne dzieło Fergusona, po wydanych już wcześniej w Polsce „Imperium”, „Kolosie” i „Potędze pieniądza”. Jego nową książkę na pewno warto przeczytać, nie spiesząc się i starannie wgryzając się w treść kolejnych rozdziałów. Ich tytuły: „Rywalizacja”, „Nauka”, „Własność”, „Medycyna”, „Konsumpcja” i „Praca” mogą uważnego czytelnika naprowadzić na ślad poglądów, jakie czytelnikom zaprezentuje autor. Wszystkie one odnoszą się bowiem do tego, co według Fergusona jest źródłem przewagi Zachodu nad pozostałymi kręgami cywilizacyjnymi. W tym kontekście dużą uwagę warto poświęcić słowu wstępnemu, w którym historyk obszernie wyjaśnia, dlaczego to właśnie pojęcie „Zachodu” przyjął za centralne dla swojego wywodu. Wychodzi on bowiem z założenia, że rozwój Zachodu jest po prostu najpoważniejszym zjawiskiem historycznym drugiej połowy drugiego tysiąclecia po Chrystusie. To najważniejsza opowieść współczesnej historii. Stanowi prawdopodobnie najtrudniejszą zagadkę i jest wyzwaniem dla historyków. Nie sposób odmówić pewnej logiki takiemu założeniu.

Wielkim plusem wywodu Fergusona jest przejrzystość, potoczystość i iście anglosaski, eseistyczny styl pisania o historii. Jednocześnie jednak autor unika dość powszechnego w anglosaskiej szkole historycznej ograniczania pola widzenia do Wysp Brytyjskich i, ewentualnie, brytyjskich dominiów. To ważne, choć może ze ściśle polskiej perspektywy trudno to uznać za coś niezwykłego. Tym niemniej, do imperiów sprzed I wojny światowej roku autor zalicza poza krajami anglosaskimi m.in. Austrię, Belgię, Francję, Hiszpanię, Holandię, Niemcy, Portugalię, Rosję i Włochy. Tak, to nie przypadek. Wśród mocarstw wymieniono wszystkie kraje posiadające kolonie, nawet jeżeli były one dość słabo ugruntowane (jak w przypadku Włoch).

Ciekawy jest stosunek Fergusona do Rosji. Jednoznacznie zalicza on ją do cywilizacyjnego kręgu Zachodu, argumentując też, że również imperium sowieckie można uznać za wytwór o proweniencji europejskiej. Na pewno niejednego zszokuje opinia autora utrzymującego, iż ideologia, na której opierał się ZSRR, miała to samo wiktoriańskie pochodzenie co inna wielka świecka religia XIX wieku – nacjonalizm.

O Polsce z książki Fergusona nie dowiemy się zbyt wiele. Ucieszą się przede wszystkim wielbiciele husarii, bowiem sporo miejsca poświęcone zostało polskiemu wkładowi w pokonanie wojsk wielkiego wezyra Kary Mustafy przez wojska pod dowództwem polskiego monarchy Jana III Sobieskiego. Według Fergusona bitwa ta miała stanowić jeden z głównych punktów zwrotnych historii Europy. Czy rzeczywiście? Akademiccy historycy na pewno mogą w nieskończoność spierać się o szczegóły i z pietyzmem starać się odmalować obraz bitwy. Ale dla mnie istotniejsza jest generalna interpretacja. Czy faktycznie pod Wiedniem mieliśmy do czynienia ze starciem cywilizacji?

Tu dochodzimy do najciekawszego, a jednocześnie, co może zaskakiwać, najsłabszego elementu książki. Ferguson za wszelką cenę broni w swoich dociekaniach europocentryzmu. Widać to właściwie na każdej stronicy książki. Tak w momencie, w którym pokazuje bitwę pod Wiedniem jako starcie dwóch cywilizacji (podczas gdy było to po prostu starcie dwóch imperiów…), jak w wtedy, gdy zestawia sytuację niewolników brazylijskich i amerykańskich. W korzystniejszej sytuacji mieli się oczywiście znajdować Ci ostatni, w końcu USA to prawie jak Europa… To oczywiście nie wszystko, autor wytacza także cięższe działa, np. wtedy gdy pisze o rewolucji naukowe. Według niego bardzo charakterystyczne było, że aż 80% z jej najważniejszych postaci pochodziło z sześciokąta wyznaczonego położeniem miast: Glasgow, Kopenhaga, Kraków, Neapol, Marsylia i Plymouth, a niemal wszystkie pozostałe urodziły się nie dalej niż 150 kilometrów od tego obszaru.

Niall Ferguson jest bez wątpienia błyskotliwym badaczem i świetnym pisarzem. Nie mogę jednak pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że ten wybitny szkocki intelektualista jest zaczadzony wyziewami, jakie wszyscy Europejczycy wdychają od maleńkości. Wkłada nam się w głowy, że jesteśmy najlepsi, najpiękniejsi, najmądrzejsi. Że to właśnie „nasza cywilizacja” odkryła prawdziwą drogę do prawdy, do szczęścia. To właśnie Europa jest według tej wizji parowozem ciągnącym za sobą wagoniki z innymi kulturami. Prawda jest jednak o wiele bardziej złożona. Gdzie w takim widzeniu świata miejsce na mądrość Chin i Indii? Gdzie miejsce na mistyczne praktyki pierwotnych mieszkańców Ameryki Południowej? Jeżeli jesteśmy na drodze do szczęścia powszechnego, to dlaczego wciąż tak wielu Europejczyków jest nieszczęśliwych? Pytania takie można mnożyć. I zachęcam do mnożenia ich. To chyba najlepsza rzecz, jaką może nam pozostać po lekturze książki Fergusona.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *