EPIFENOMENY STOSOWANE CZ. 3 – WARTOŚCI

Pierwsza część eseju „Epifenomeny stosowane” dostępna jest tutaj
Druga część eseju „Epifenomeny stosowane” dostępna jest tutaj

Kolejnym epifenomenem, z jakim często się spotykam jest sprawa wartości w biznesie. Nie chodzi jednak o wartość mierzoną w złotówkach czy jakiejkolwiek innej walucie. Chodzi o to, co rzeczywiście jesteśmy w stanie dać sobie, innym, światu, otoczeniu. Czy rzeczywiście mamy coś w sobie, co jest warte zachodu i wyrzeczeń? Czy sama możliwość współpracy z nami może być dla kogoś atrakcyjna? Czy to co robimy rzeczywiście robimy po coś?

Już Lew Tołstoj powiedział, że każdy człowiek, żeby działać, musi być przekonany, że jego działalność jest ważna i pożyteczna. Tymczasem jednak, we współczesnym świecie życiowa teoria i praktyka od bardzo długiego czasu oddalają się od siebie. Jedną rzeczą jest bowiem to co mówimy, o czym potrafimy pięknie opowiadać – ba, wręcz tworzyć oratorskie freski! – a zupełnie inną to, co robimy. Niemal wszyscy w dziwnym, niezrozumiałym owczym pędzie wzięliśmy rzeczywistość życzeniową za prawdziwą. Lecimy więc naprzód i gnamy w pijanym widzie. Nie wiadomo tylko gdzie i w jakim celu.

Dzisiejsze elity (biznesowe, polityczne, intelektualne…) w gruncie rzeczy tolerują lub pozostawiają samopas kluczowe strategiczne problemy. Już za kilka lat odbiją się one bolesną czkawką. Zamiast poważnych rozmów, debat, wyważonego zajmowania stanowisk i prowadzenia samodzielnych badań, toczą się bezsensowne spory, tylko przez grzeczność zwane „sporami akademickimi”. Przykłady?

Spójrzmy na zalegalizowany idiotyzm w postaci przestarzałego programu edukacji w publicznych szkołach podstawowych czy średnich. Jak polskie dzieci przygotowują się do startu w rzeczywistość nieustannej zmiany? Zmiany nie tylko cyfrowej, ale również np. społecznej? Jak skomentować niemające nic wspólnego na przykład z praktyką biznesową programy w ekonomicznych szkołach wyższych? Dlaczego nikt nie interesuje się losem dziesiątek czy setek tysięcy absolwentów polskich szkół wyższych? Nie chodzi o to, aby każdemu z nich na siłę znaleźć pracę. Nie chodzi też o to, żeby użalać się nad nimi lub rozdać im pieniądze podatników. Ale kto odpowie na pytanie: jak będzie wyglądało polskie społeczeństwo za dziesięć lat, gdy tak wiele wartościowych jednostek bezpowrotnie wybierze emigrację? No właśnie. W takich rozważaniach nie chodzi o czcze marudzenie, ale o wartości. Albo na czymś nam zależy, albo mamy to w nosie. Jeżeli tak poważne problemy naszego społeczno-biznesowego otoczenia mamy w nosie, to nie ma sensu mówić o wartościach.

Pójdźmy dalej. Tolerujemy fakt, że kandydaci na posłów do Sejmu nie przechodzą wnikliwych badań psychologicznych, choć doskonale wszyscy wiemy, że mandat i immunitet to oręż bardziej niebezpieczny niż broń palna. Efekty? Okazuje się, że w ławach poselskich zasiadają „niegrzeczni chłopcy”, którzy lubią to sprać kogoś w knajpie, to spotkać się w hoteliku z panienką na koszt podatnika, albo zachachmęcić grubsze pieniądze w tej czy innej formie. Nie, nikomu nie zabraniam podejmowania własnych wyborów życiowych. Ale dlaczego u licha to właśnie tacy ludzie mają mieć nad nami władzę? Na to się nie godzę. Jeszcze gorszym przykładem są pozostawieni samopas ministrowie resortów gospodarczych oraz menedżerowie spółek Skarbu Państwa, nie rozumiejący zasad rynkowych i przywódczych. Ci ludzie, którzy sprawiają wrażenie jakby spadli z kosmosu, tworzą wyjątkowo fantazyjne abstrakcje ekonomiczno-kadrowe. Wzorują się jednak nie na prymusach, ale na kretynach. Dlaczego? Oni sami wyjątkowo niezdarnym językiem odpowiedzą, krztusząc się i prychając, że takie są polskie realia, takich mamy ludzi i takich sąsiadów…

Gdy patrzę w oczy liderów religijnych, nierzadko widzę wszystko inne, niż szumnie głoszone przez nich wartości. Dostrzegam brak miłosierdzia, nieżyczliwość wobec ludzi i trudny do pojęcia brak akceptacji dla zastanej rzeczywistości. Zamiast miłości, przejawiają oni jej chorobliwy brak. Nie wspominając już o refleksji nad samym sobą oraz własnymi kompleksami. Czy pozostawiamy ich zdegenerowane, patologiczne środowiska samym sobie? Wręcz przeciwnie, ochoczo wynosimy ich na piedestał, z zapartym tchem słuchamy co mają nam do powiedzenia. Zupełnie jak u Przybyszewskiego: „norma to głupota, degeneracja to geniusz”. Warto tylko pamiętać jak skończył degenerat Przybyszewski, zapomniany, zrozpaczony i przegrany. Bo doszukiwał się geniuszu w tym co było zaprzeczeniem mądrości i miłości – najważniejszych wartości. Tymczasem William Warthon napisał już jakiś czas temu: „nie ma takiej absurdalnej rzeczy, której by człowiek nie zrobił, próbując nadać życiu jakiś sens”…

No a polityka? Czy naprawdę trzeba jeszcze komuś przypominać jak wygląda ona we współczesnym wydaniu? Chętnie i bez długiego zastanawiania się przymykamy oczy na mętne poczynania przywódców politycznych czy liderów samorządowych. Z anielskim spokojem tolerujemy „oświecone cwaniactwo” i „koleżeński patriotyzm”. Nie oczekujemy programu, namysłu i wizji wykraczającej poza obecną kadencję. Jedną, kilkuletnią kadencję! Konsumujemy w ten sposób ciężko wypracowaną demokrację, usprawiedliwiając samych siebie, że dzisiejszy człowiek nie ma ani czasu, ani ochoty patrzeć przez płot na cudze, bo jest zbyt zajęty pracą i swoimi problemami. Nie trzeba wiele myśleć, żeby zrozumieć gdzie doprowadzą nas takie opinie…

Wszystko o czym do tej pory wspomniałem ma bardzo tragiczne konsekwencje. Przyzwyczajamy się bowiem powoli do parodii przywództwa, do miernoty moralnej, nie baczymy na efekty jakie to ze sobą niesie. Wbrew naszej intuicji i powszechnie znanym biznesowym zasadom zaczynamy wierzyć medialnym bohaterom bez talentu. Kupujemy wizję świata w której doskonałość to tylko teoria. A jeżeli jest to tylko teoria, to… cóż znaczy praktyka? Nic! Doprawdy, trudno o lepszy przykład intelektualnej i emocjonalne kastracji. A jednak jest to zjawisko zatrważająco powszechne…

Bardzo często spotykam się z pytaniami o to jak wdrożyć wartości do działania biznesowego. Bardzo nie lubię takich pytań. Dlaczego? Otóż odpowiedź jest najbanalniej prosta. Dlatego, że wartości w żaden sposób nie można „wdrożyć”! Można natomiast kierować się nimi. Stanowią one punkt odniesienia, wsparcie teoretyczne i najlepszą możliwą praktykę w jednym. Są jak snop światła rzucany w ciemność.

Czas więc na kluczowe pytanie: czym jest światło dla lidera? Inspiracją, wyzwaniem, wsparciem. Celem i środkiem w jednym. Czy światło oznacza brak ciemności? To źle postawione pytanie. Tylko ludziom ogarniętym nerwicami wydaje się, że zaistnieje kiedyś sytuacja w której nie będzie ciemności. Sytuacja, w której wszystko będzie jasne, czytelne i oczywiste. Abstrahując od tego, że taki świat byłby potwornie nudny, można odpowiedzieć jasno i dobitnie – nigdy tak nie będzie. Chcąc rozproszyć ciemność, powinniśmy raczej zapytać, kto lub co w naszym otoczeniu rzuca cień? Co odcina nas od źródła światła?

Warto pamiętać, że mali ludzie i małe rzeczy mogą rzucać bardzo duży cień. Dlatego też główną tragedią liderów jest niedostrzeganie lub lekceważenie faktów, które nie odpowiadają ich wizji. Może chodzić o wizję świata, rynku, sukcesu, może też chodzić o wizję określonych ludzi. Okazuje się bowiem, że wizja sformułowana przez przywódcę i otaczająca go wroga rzeczywistość to światło i cień. Współistnieją one ze sobą pokazując nam dwoistość wszystkiego co nas otacza. Również dobra i zła.

I jaka jest tu rola wartości jakimi się kierujemy? To właśnie one pozwalają rozproszyć mrok wokół nas. To dzięki nim jesteśmy w stanie wyplątać się z gąszczu otaczających nas kryzysów i trudności. Nie zapominajmy, że ludzie błądzą, przede wszystkim dlatego, że nie są świadomi wartości jakimi się kierują. Kierowanie się brakiem wartości lub brakiem ich świadomości prowadzą do fanatyzmu. On z kolei – do gniewu i patologii. A potem – prosto do szaleństwa, ubranego w szaty pozornej mądrości…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *