CZY ZDROWIE LEŻY W NASZYM UMYŚLE?

Mózg, umysł, dusza i zdrowy rozsądek mają ze sobą wiele wspólnego. Wszystkie te rzeczy mają mieścić się w naszej głowie. O mózgu możemy powiedzieć, że to bez większych wątpliwości prawda. Jeżeli chodzi o pozostałe to nie brakuje wątpliwości, czy w ogóle istnieją. Zamiast jednak rozważać rzeczy ogólne, zastanówmy się nad tym czy są związki pomiędzy tym co jest w naszej głowie i jaki jest stan naszego zdrowia. Wiele, bardzo wiele, wskazuje, że zależności te faktycznie istnieją. I są bardzo silne.

Europejska kultura nauczyła nas porządkować świat wokół nas. Jeżeli spojrzymy na to, że jej głównym częściami składowymi są żydowska religia, grecka kultura oraz rzymskie prawo. Starotestamentowa religia żydowska bardzo silnie łączyła prawo do codziennego stosowania z rytuałami religijnymi. Państwo teokratyczne czy na poły teokratyczne powstałe w Izraelu wiele wieków przed narodzinami Chrystusa rządziło się prawami uznawanymi za boskie. Boski był porządek świata naturalnego (ukształtowanie terenu, klimat), ale także ten, którego głównym budulcem byli ludzie, a więc porządek świata społecznego. Chociaż nie jestem fanem religii, ani tym bardziej prostego przenoszenia jej zasad do kanonu wartości, którymi powinni się kierować wszyscy bez wyjątku ludzie, to jednak przyznam, że jest w tym pewien sens. Pozytywną wartością jest jednolitość zasad, którymi ludzie powinni kierować się w życiu. Jest to praktyczny przykład całościowego, holistycznego podejścia do życia. Kultura grecka bardziej urozmaicona od tej żydowskiej przyniosła jednak ze sobą mnogość porządków (np. architektonicznych) i pluralizm zasad jakimi można się posługiwać. Najważniejsze jednak było to, że przyniosła rozdział tego co w ludzkim sercu, od tego co w ludzkiej głowie. Krótko mówiąc: oderwano wiedzę od przeżywania emocji. O ile religia żydowska miała swój wymiar emocjonalo-obrzędowy, o tyle Grecy bardzo dużo miejsca poświęcili swoim obrzędom kosztem ich autentycznego przeżywania. Prawo rzymskie stało się samo w sobie symbolem bezstronności, symbolem odrzucenia znaczenia emocji i uczuć. W ten właśnie sposób koło zamachowe cywilizacji europejskiej zostało puszczone w ruch.

Konsekwencją stało się to, że w procesie edukacji zatracona została pierwotna (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu!) umiejętność człowieka do wsłuchiwania się w samego siebie. Dużo łatwiej jest znaleźć w znanej nam dziś kulturze Starego Kontynentu takie miejsca, gdy opiewane jest wsłuchiwanie się w drugiego człowieka. Drugiemu człowiekowi powinniśmy nastawić drugi policzek, powinniśmy dbać o niego w miłosnym zachwycie lub też nawet oddać za niego życie (jeżeli chodzi o nasze dziecko lub o osobę w ten czy inny sposób dla nas ważną). Takie są normy kulturowe, ukształtowane przez wieki. Gdzie w tym wszystkim podziało się miejsce na odczytywanie sygnałów, jakie dajemy sobie sami? Często w sposób nieświadomy?

Dochodzimy tu do bardzo ciekawego spostrzeżenia. Otóż w końcu XIX wieku na arenie dziejów pojawił się Sigmund Freud, austriacki Żyd, który swoimi przełomowymi pracami i aktywnością zawodową próbował otworzyć (wyważyć?) drzwi do ludzkiej psychiki. Dobrze zrozumiał on, że podświadome procesy przebiegające w ludzkich głowach mają ogromne znaczenie dla tego jak funkcjonuje człowiek. Zamiast jednak popularyzować oswajanie własnej jaźni, zwiększanie zakresu intuicyjnego odczuwania oraz wyprowadzenie Europejczyków z jaskini strachu przed samym sobą, Freud stworzył teorię. Bardzo gęstą i ciężką naukową teorię, w dziewiętnastowiecznym znaczeniu tego słowa. Teorię sztywną, konkretną, a przez to właśnie – rozmijającą się z rzeczywistością. Freud dostrzegł w znakomitej części zaburzeń psychicznych tęsknotę za całkowitym spełnieniem seksualnym. W ten sposób odkrył część prawdy, ale skupił się na tym wycinku tak dalece, że nie dostrzegł całej rozległości odkrytego przez siebie problemu. A dokonał rzeczy bezprecedensowej. Udało mu się bowiem ustalić, że badani przez niego pacjenci tłamsili w sobie uczucia. Podczas gdy ich możliwości intelektualne były regularnie rozwijane i skrupulatnie weryfikowane, o tyle ich emocjonalność pozostawała niedorozwinięta. Właśnie tak. Fobie, fiksacje, nerwice, ale również stany lękowe czy przewlekłe fizyczne bóle głowy czy mięśni zaskakująco często mają swoje źródło właśnie w niedorozwiniętej emocjonalności.

Generalnie zdrowie człowieka może dotyczyć dwóch płaszczyzn – fizycznej i psychicznej. Jak się więc okazuje, przyczyny zaburzeń tak na jednej jak i na drugiej płaszczyźnie mają swoje źródło w głowie. Możemy nierzadko usłyszeć o „chorobach duszy” czy też o chorobach określanych w poodbny, bardziej lub mniej mistyczny, sposób. W gruncie rzeczy chodzi jednak o umysł. O rozumienie go, oswojenie go, potraktowanie go jako integralnej części siebie. Bardzo ważnej części siebie i jako kolejnego atutu, kolejnego wyzwania. Bo tym wszystkim umysł jest, wcale nie musi on stanowić dla nas zmory. To umożliwi nam nie tylko pełniejszy i bardziej zrównoważony rozwój osobisty. Takie podejście zapewni nam zdrowie, które jest niezbędnym warunkiem jakichkolwiek dalszych życiowych działań.

Emocje ukrywane wewnątrz, tłamszone i ignorowane na pewnym etapie zawsze znajdą dla siebie ujście. Jeżeli np. znajdziemy się w toksycznym związku i nie wykrzeszemy z siebie dość sił, aby z niego wyjść, to obróci się to przeciwko nam. Objawy będą różne i mogą dotyczyć każdej sfery życia. Bardzo często występującym problemem jest np. suchość pochwy: kobieta, która ma dość swojego partnera po prostu nie ma żadnej ochoty na seks z nim. Jeżeli próbuje się okłamywać, że jest inaczej, to jej ciało powie całą prawdę zamiast niej. Ale może być gorzej. Może pojawić się skaczące ciśnienie, które w konsekwencji doprowadzi albo do wylewu krwi do mózgu, albo do zawału serca. Jeżeli zadbałeś już o żywienie, jesz regularnie i w sposób zbilansowany, a na dodatek jeszcze uprawiasz odpowiedni sport, a mimo to masz problemy z ciśnieniem – wyciągnij z tego wnioski. Czy inaczej wygląda sprawa z przewlekłymi chorobami? Z nerwobólami, bólami korzonków? Czy w jakiś inny sposób pojawiają się nowotwory? Znakomita część tych bardzo groźnych dolegliwości wiąże się właśnie ze stanem naszego umysłu. Zapobiegawcze łykanie ketonalu garściami nie doprowadzi do niczego dobrego.

Na zasadzie kontrapunktu do zachowania Europejczyków (a także wszystkich tych, którzy zaimportowali europejski wzorzec kulturowy) można wskazać na styl życia promowany w kulturach słabiej znanych w naszym kraju. Spójrzmy choćby na hinduistów czy buddystów. W obu tych religiach, które stanowią owoc potężnych cywilizacji azjatyckich, zasadniczą rolę odgrywa kontemplacja i medytacja. Szczególnie ta ostatnia jest nieobecna w kulturze europejskiej. Od początków budowy zrębów bardziej jednolitej kultury europejskiej najistotniejsze miejsce w ludzkiej hierarchii wartości zajmowały bóstwa oraz ich autorytatywne nakazy. Z czasem miejsce mnogości bóstw zdobyło sobie monoteistyczne chrześcijaństwo, jednak w gruncie rzeczy sytuacja się nie zmieniła. Boskie dyrektywy były bowiem tłumaczone prostaczkom przez kapłanów, którzy z założenia byli przygotowani do lepszego ich rozumienia. Sytuacji, wbrew pozorom, nie zmieniło również Odrodzenie. Renesansowi twórcy, choć powoływali się na Terencjusza i jego słynne zdanie: „człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce”, nie rozumieli co to znaczy „ustawić człowieka w centrum wszechświata”.

Tak na dobrą sprawę pozostało do dziś. Najważniejsze cele, najważniejsze wartości, jakie stawiają przed sobą Europejczycy są położone poza ich umysłami, ciałami, często poza ich codziennym życiem. Prowadzi to do czystych absurdów, gdy człowiek pracuje, aby zapewnić sobie i swojej rodzinie jak najbardziej komfortowe życie, podczas gdy nie ma czas aby iść z dziećmi na spacer. W ten sposób patrząc na wielkie cele (nie zawsze dobrze wytyczone) gubią się rzeczy małe, a w gruncie rzeczy – podstawowe. Człowiek rozdygotany, stale gdzieś biegnący, nie potrafiący skupić się przez pięć minut będzie miał stałe, regularne problemy ze zdrowiem. Nie jest żadnym przypadkiem, że taka osoba nie będzie też w stanie medytować. Można powiedzieć, że kultura europejska nakłada wszystkim osobom ją tworzącym okulary, które zniekształcają obraz rzeczywistości. Medytacja to oczyszczenie umysłu, wpuszczenie tam ożywczego powiewu, dzięki któremu świat nabiera rzeczywistych proporcji. Dzięki spokojnemu spojrzeniu w głąb siebie można ściągnąć z nosa niedopasowane okulary, które psują nam wzrok. I trwale niszczą zdrowie.

Jednym z truizmów krążących w obiegowych opiniach jest zdanie „optymiści żyją dłużej”. Czy rzeczywiście? Zapewne tak, ale znów warto zastanowić się dlaczego tak jest. Nie chodzi przecież o to, że ludziom tym statystycznie wiele więcej się udaje, że są znacznie lepiej wykształceni czy bogatsi. Istotniejsze jest to, że optymizm jako postawa życiowa obniża ciśnienie jakie człowiek sam na siebie wywiera. Nie zastanawiasz się nad rzeczami niepotrzebnymi, nad tym co będzie, gdy stanie się coś niebywale złego. Nie chodzi tu o to, że optymiści to ludzie lekkomyślni, ale o to, że potrafią oni lepiej wyważyć pomiędzy tym na co mają jasny wpływ, a na co go nie mają. O tym właśnie warto pamiętać. Od tego ile czasu poświęcimy własnemu umysłowi zależy bardzo wiele, a w linii prostej: nasze zdrowie. Nie traktujmy naszego umysłu jak składziku z tandetą, do którego nie ma po co wchodzić i do którego wszystko można wrzucić. Zróbmy z niego przynajmniej schludny magazyn z dobrze poukładanymi narzędziami. A może i coś więcej?

Odpowiedzmy więc sobie na pytanie: czy zdrowie leży w naszym umyśle? Tak, zdecydowanie. Jeżeli nawet nie całe, to z pewnością w większej części…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *