4 września 2013

Powiernictwo, mentorat czyli co…?

Bo, czy „głaszcze po głowie” i pociesza…?

W rozmowie z Krystyną Romanowską, pisarką i dziennikarką, na to pytanie odpowiada Robert Krool.

– To nie jest rola ds. poprawiania samopoczucia. W tej roli stawia się konkretne warunki. Czasami bolesne i przynoszące mocno odroczoną nagrodę. Jeżeli ktoś nie potrafi sam się po głowie pogłaskać, to nie jest gotowy na mentora. A tym bardziej na powiernika. Potrzebuje zwyczajnie rodzica. Dodajmy na wstępie, że mało ludzi potrzebuje mentora, a jeszcze mniej powiernika. To bardzo niszowe role…

Skupmy się na roli mentora. Czy mentoring jest prawdziwszy od coachingu?

Mentorat to bardzo stara historia. I tak, jest prawdziwszy do coachingu.

A czemu używasz słowa mentorat, a nie mentoring?

Mentorat to instytucja, która była zawsze. To był dziadek lub babcia, mądra ciotka, starsza sąsiadka czy wujek znający życie. Mentorat to archetyp mający zapewne ponad pięć tysięcy lat. Nierzadko, był łączony z rolą powiernika. Występował w różnych językach i grupach etnicznych, np. w kształceniu medyków, architektów, mierniczych, oficerów, ale także wielu innych zawodów. Właściwie w każdym konkretnym fachu można było znaleźć mentora. To taki mistrz, człowiek znający się na rzeczy. A różnica między mentorem, a coachem jest prosta. Współczesny coach w – staropolskim kucza – ma nas przetransportować z punktu A do punktu B. Mentorat zaś potrzebuje, aby klient/adept się metaforycznie obnażył, celem ustalenia jego struktury oraz wynikających z niej szans, możliwości. O ile coaching jest szybki, może być jednorazowy, często powierzchowny i okazjonalny, to mentorat uwzględnia sytuację czyjegoś układu nerwowego i jego możliwości wejścia w proces. Czyli jego uwarunkowań strukturalnych…

Pierwsze słyszę…

Ponad 10 lat pracuję, ręka w rękę, z pedagogiem i lekarzem chorób wewnętrznych dr n. med. Jarkiem Sikorą, który zwraca uwagę na to, jakie dany człowiek ma predyspozycje. Czy woli strukturę hierarchiczną, czyli świetnie będzie się czuł w np. pracy korporacyjnej, czy raczej woli partnerstwo, albo np. drugi lub trzeci szereg. Ważne jest także, kto jest na jakim etapie życia. Jeżeli ktoś ma 25 lat – mentor mu niepotrzebny! Potrzebny mu doradca zawodowy, edukacyjny, ktoś, kto mu powie, w jakim kierunku pokierować jego nieistniejącą jeszcze karierą, którą ścieżkę zawodową wybrać, po prostu – gdzie zacząć robić karierę? Ale czterdziestoparolatek potrzebuje już odpowiedzi na poważniejsze pytanie: „Co dalej, by przeszłość pozostawić za sobą…?”
Jeżeli człowiek nie wie, czego chce, to może nie być np. typem krytycznego ucznia, tylko – używając znowu archetypu – potencjalnym wyznawcą, szukającym kapłana. Widzimy, że część warsztatów, czy też spotkań rozwojowych to delikatnie rzecz ujmując sekciarskie zaułki. Tak jak mamy sekty terapeutyczne, tantryczne, ideologiczne w Polsce, tak również mamy sekty motywacyjne. Jako mentorzy/powiernicy wiemy, że ludzie są uzależnieni nie tylko od alkoholu, narkotyków, ale także od smartfonów, dobrego samopoczucia, wysokich kosztów, czytaj: komfortu i pieniędzy!. Spora część boryka się z myślą: „mam pieniądze – jestem kimś, nie mam pieniędzy – jestem nikim”. W tych kłopotach z tożsamością dużym problemem jest dodatkowy efekt uboczny: niska samoocena. Tylko że, ona nie jest przyczyną – ona jest skutkiem problemów z tożsamością. A i problemów z autonomią…

Czy to już nie aby diagnostyka?

W mentoracie chodzi o to, żeby metaforycznie – kogoś obnażyć do żywej kości – zrobić rzetelną diagnostykę i określić, z czym i z kim, mamy do czynienia. Co ważniejsze, klient musi uznać tę diagnostykę uwarunkowań, ten kadr, obraz rentgenowski w tym momencie życia. Ucieczka od rzeczywistości np. w poszukiwanie tzw. idealnych rozwiązań – ani nie rokuje dobrze, ani nie wniesie sensu do sprawy. My nie rozmawiamy o potencjale (po naszemu o rezerwach), o rozwoju (po naszemu o przesuwaniu granic bólu). To są zaklęcia ze świata pozytywnego myślenia, które są potrzebne, ale w innych przypadkach. Nas interesują konkretne dwie bariery (raczej wewnętrzne, rzadziej zewnętrzne), jakie ten ktoś będzie musiałby przekroczyć i doprecyzowanie: jaki ból może temu towarzyszyć oraz jaką walutą trzeba będzie za to wszystko zapłacić…?

A co jeszcze różnicuje coaching od mentoringu?

Dalszą różnicą między coachingiem a mentoratem jest to, że ten drugi nie wnosi nic do poprawy samopoczucia i myślenia pozytywnego. Potrzebujemy zdecydowanie krytycznego, przenikliwego myślenia, a nie różowej rzeczywistości i perfumowania łajna… Mentor to osoba, która powie: „przeżyła pani normalną porażkę, to było prawdziwe fiasko, proszę więc tego nie zamalowywać. Z tą porażką trzeba się teraz odnaleźć, poukładać ją w swoim życiorysie. Błędem jest udawanie, że jej nie było. Zostanie po niej supeł lub blizna i to nie jest ujma na honorze, wizerunku itp. lecz wartościowe doświadczenie z jakim dalej można żyć i tworzyć.”

Boli…?

To jest bolesne. Ale z cierpienia własnego i cudzego wynika wiele… jeśli człowiek przepracowuje je w sens, a nie zawiesza się na nim, to następuję poprawa świadomości. A dopiero ta ostatnia prowadzi do uznania rzeczywistości, co jest bolesne dla każdego z nas. Cierpienie, obok wsparcia innych i twórczości, nadaje głębszego sensu naszemu życiu i próbuje – niczym korepetytor – odwieść od konsumpcyjnej idylli, prowadzącej do nonsensu.

Jak obnażasz?

Rozmową do wnętrza. Analizą kwestii ukrytych. Uważną rozmową, gdzie archetypy, tzw. pierwowzory, zatem dojście do sedna sprawy, dotykają metaforycznie duszy człowieka… rozjaśniają świadomość. To wielka wartość. Bo gdy wiemy z czym dokładnie mamy do czynienia i potrafimy to nazwać, to wtedy możemy coś skutecznie z tym zrobić. W odwrotnej sytuacji, potrzebna jest pomoc terapeutyczna.

Co musi się zdarzyć w takiej rozmowie?

Musi paść odpowiedź na pytanie: „Od czego uciekasz?”

A nie: „Jakie masz wizje, marzenia”?

Mentora interesuje dokładnie to, co hamuje, co ciągnie w dół. To spory balast i obciążenie. Uwolnienie tego, czyni człowieka m.i. lżejszym, szybszym… Drugie pytanie: czym siebie uwodzę? Czym uwodzę innych? Odpowiedzi na te pytania mogą być traumatyczne, ale jednocześnie odkrywcze, ostrzące precyzje intencji człowieka. Trzeba przyjąć do wiadomości, że ktoś uwodził się do tej pory cudzymi wizjami sukcesu albo nie miał w ogóle w życiu marzeń, tylko realizował potrzeby wieku dziecięcego – bo nie zaspokojono ich w dzieciństwie… I dopiero teraz zaczyna dostrzegać, nie to co chce, ale to co jest lub niebawem będzie mu potrzebne!

Trzeci obszar obnażenia w mentoracie to sprawy, które człowiek ukrywa przed światem lub przed samym sobą. Ukrywa je najczęściej w takiej „mentalnej piwnicy”. I jeżeli tam metaforycznie zejdziemy, to odkryjemy – gdzieś w kącie – jakąś ładną, zapomnianą walizkę. Spakowaną starannie, acz pewnie mocno zakurzoną. Zazwyczaj leży w najdalszym rogu, na najwyższej półce… Powoli zaczynamy ją odkurzać, wreszcie delikatnie otwierać. Wyciągamy jedną rzecz, potem drugą. Z reguły – opustoszenie walizki – samo w sobie wystarczy. Sprawy z przeszłości układamy jak rzeczy na półkach, aby znalazły się na właściwym miejscu. Tak rekonstruuje się bazową wartość – a jest nią tożsamość: narodowa, płciowa, rodzinna, czyli bazowe poczucie tego, kim i jaki/a jestem? Czyim jestem synem/córką? Problemy ze świadomością tego, kim jestem, skąd pochodzę, jakie mam korzenie, przekładają się na relacje, na związki, na poczucie wartości, na osobiste osiągnięcia i na… bycie osią projektu – Moje Życie. Jest takie powiedzenie: jeżeli chcesz latać wysoko, musisz mieć korzeń – w ziemi – głęboko. Trzeba wiedzieć kim i skąd się jest. Roślina ze słabym korzeniem, ulega już nawet lekkim wiatrom… Korzenie, pozwalają ugiąć się do gruntu i potem normalnie wyprostować do swojego nachylenia.

Druga rzecz to autonomia, przez właściwe decyzje. Szkoły w Polsce raczej nie uczą podejmowania decyzji, nie uczą określania własnych kryteriów, nie uczą dokonywania życiowych wyborów. Wreszcie – nie uczą odpowiedzi na to, co jest interesem moim, a co cudzym? Kształtując tym samym jednostki łatwowierne, niesamodzielne i ciągle niezdecydowane. Szukający ideału, wyznawcy…

A archetypy. W czym one pomagają?

W kształtowaniu autonomii i podejmowaniu właściwych, życiowych decyzji staramy się pracować na bardzo starych archetypach. Wiele wskazówek jest zawartych w mitach, trzeba je jednak odszyfrować. Np. archetyp żebraka jest niesłychanie silny i co ważne w postrzeganiu: fałszywie ujemny. Bo żebrak umie wyciągnąć rękę w każdej sytuacji i umie brać! Natomiast na tzw. coaching trafiają najczęściej ludzie, którzy są jednokierunkowi: potrafią tylko dawać. I to jest trudna, wręcz bardzo ofiarna sytuacja. Dawcy to też ludzie na specyficznym etapie życia. Są niby dojrzali, ale nie potrafią wyjść z roli dawcy. Cierpią z tego powodu, dotyczy to w większości akurat kobiet oraz synów, zdominowanych w wychowaniu prze matki. Rozdają swoją energię, uczucia, czasami pieniądze i źle się z tym czują. Ciężko się im nauczyć brania. Ich inwestycje emocjonalne, przypominają raczej „karuzelę na chybił trafił”. W praktyce dostrzegamy, że kobietom trudniej niż mężczyznom wyjść z tej roli. Mężczyzna po pewnych doświadczeniach z reguły powie, nawet przyjacielowi: „nie mam czasu”, „nie mam ochoty”. Kobieta odmawia dopiero wtedy, kiedy kogoś już nie lubi lub wręcz musi znienawidzić. A obojętnym lub zwłaszcza fałszywie dodatnim osobom (lubiane, a toksyczne) jest w stanie wiele ofiarować. Praca z osobami, nie umiejącymi brać, może przypominać „szkołę specjalną”, gdyż ktoś kto czuje się zasadniczo przez większość życia wykorzystywany, ma nie tylko przeniesienia na osobę ją prowadząca, ale do tego już jakby mentalność krypto ofiary. Co oznacza, ni mniej nie więcej: kopnij mnie bo i tak mnie wykorzystają…

Jak się nauczyć brania?

To bardzo popularne i do tego fałszywie dodatnie pytanie. Tępimy pytania, które się zaczynają od „jak”. Pytania od „jak” są pytaniami wtórnymi. To jakby wpierw chcieć strzelać, a potem ładować magazynek z nabojami… Pierwotne pytanie zaczyna się od „co?” Wypalenie osób między 40-tką a 50-tką nie polega na tym, że one nie wiedzą, jak robić karierę… One zrobiły jakąś karierę i pytają się, co dalej…? Tytuły książek, zaczynające się od słowa „jak”, z reguły wprowadzają w świat „Kisiela”, gdzie nie to, że jesteśmy w czarnej dupie stanowi tragedię, lecz fakt, że: zaczęliśmy się tam urządzać!

Co zrobić, żeby nauczyć się brać?

O i tu mamy w zasadzie trzy ruchy. Ruch pierwszy: właściwe pytania do samego siebie. Jeżeli ich nie znam, nigdy nie znajdę właściwych odpowiedzi. Tu brak pytania typu A, wyklucza zaistnienie pytania typu B oraz C. Zadawanie sobie pytań byle jakich albo takich cudzych, nieswoich, przy których nie muszę myśleć, bo mam gotowca – nie ma najmniejszego sensu. A druga ważna rzecz to ustanowienie kolejności właściwych pytań, bo… jeżeli uprzednio nie zasieje ich w swojej świadomości, to spodziewanie się plonów z „hazardu” prowadzi do stanu obłędu. Trzecia rzecz to świadomość tego, czy ja wiem, co mnie czeka na końcu drogi? Podstawą jest więc jakaś kalkulacja trzy ruchy do przodu … tu istotną podstawą jest aparat matematyczny, kształcony w szachach, warcabach, zadaniach logicznych lub brydżu… W wielu przypadkach mamy do czynienia z umysłami niedoedukowanymi matematyką, które z tego względu non stop powtarzają te same „kręgi błędów”, czemu nierzadko towarzyszy zjawisko „biasu”…

Co zrobić, żeby odnaleźć właściwe pytania?

Ha, wrócić do trudnych rozmów z bliskimi, ze starszyzną rodzinną, albo jeśli to niemożliwe… znaleźć sobie mentora/powiernika. Kobietę lub mężczyznę, wedle uznania.

Bez mentora/powiernika sobie nie poradzimy?

Mało ludzi potrzebuje mentora. A jeszcze mniej powiernika. To bardzo niszowe role. Masa osób szuka w początkowej fazie rozwoju – zbawiciela/doradcy. Niestety nie wszystko da się ogarnąć własnymi doświadczeniami. Od pewnego momentu życia, warto uczyć się już na cudzych doświadczeniach… Lecz nie szukajmy mentora od razu na zewnątrz. Mentor jest substytutem rady starszych w rodzinie – babci, dziadka, rodziców, starszej cioci, wujka. Szukajmy go w miejscu pracy, a jeżeli tam nie znajdziemy, wtedy udajmy się do specjalisty, który winien być w wieku 45+ i się na czymś znać. Tak konkretnie. To ważna kwestia.

Czy jest jedno właściwe pytanie uniwersalne dla wszystkich?

Tak. I jest dobrze znane od wieków…

A brzmi ono?

„Co jest moje, a co jest obce we mnie i w moim życiu…?” – to pytanie dobrze jest zadawać sobie nawet kilka razy dziennie. Niby brzmi niewinnie, ale doprowadza do bardzo ważnych konkluzji. Prowadzi od tego, że obserwuje się czyj to jest projekt, a kończy na tym, że zadaje sobie pytanie: czy pod tym, co powstanie mogę się podpisać, czy to jest spójne ze mną? Warto tu pamiętać, że to bazowy system funkcjonowania organizmu komórkowego. Dekretuje on – jeśli jest zdrowy – komórki na: swoje i obce. Swoje hoduje i wspiera. Obce – eliminuje ze swojego podwórka… Dobrą parafrazą tego pytania jest jego skrót: czy to moja myśl i czy to naprawdę moje uczucie…? W różnych sytuacjach życia, możemy odkryć dzięki temu, że zbyt często znajdujemy się w polach oddziaływania silnych osobowości, energii, z którymi wchodzimy w zdominowaną emocjonalnie interakcje. Co może być powodem niejednego zatracenia się lub nieustającego cierpienia…

Jak odnaleźć dobrego specjalistę/powiernika?

Szukając właściwego mentora/powiernika, pytam: czy ona/on się na czymś zna? Jeżeli się na czymś zna, to będzie wiedziała, że opowiadanie ludziom historii: „możesz być wszystkim, możesz być każdym i trzeba pięć razy spaść z Giewontu, żeby wejść na Mount Everest oraz, że trzeba mieć marzenia i jeszcze mieć otwarte serce” – mija się z celem. Dla mnie i krytycznych uczniów, do jakich należę, to ważne kryterium. Ale – oczywiście – zależy od etapu w życiu, bo w tych kilku etapach życia, jakie mamy, ludzie szukają różnych spraw, nie zawsze szukają siebie…. Jest w Polsce już spora grupa coachów, funkcjonująca wokół kwestii powierzchownych. Chodzi zazwyczaj o taki interfejsowy branding & lifting, co to skupia się na wizerunku, na tym, jak wyglądasz, jak się nosisz, w jaki sposób mówisz, w jaki sposób reagujesz. Czy masz poszetkę, czy masz właściwej długości spódniczkę, bo jak pokażesz kolana – to będzie lepiej (albo gorzej). Poradnictwo dotyczy karnawałowego przebierania się na co dzień. Potem wszyscy wyglądają tak samo. „Specjaliści i ich ofiary” ślizgają się gremialnie po powierzchni spraw przeróżnych. Mówią: „nagraj film, ja ci powiem, czy dobrze wypadłeś”. Przypomina to pokłosie prowincjonalnej edukacji, która odbywa się w ten sposób: „pokaż mi twoje wypracowanie, ja ci powiem, jakie zrobiłeś błędy”. Potem mamy przed sobą dorosłą osobę, która nie interesuje się tym, czy sprawa została wyłuszczona, czy ona w ogóle ma sens, czy jest właściwa, a przede wszystkim – gdzie jest „granica mojego interesu” w tej historii!? Tę osobę interesuje, czy dobrze wypadła… to tragedia tożsamości i autonomii sama w sobie.

Ślizganie się po powierzchni jest na pewnym etapie życia kojące. Niezależnie od płci. Człowiekowi warto dać przeżyć spokojnie ten etap i pobyć w tym letargu do 40-tki, a dopiero potem pozwolić np. pójść dalej/głębiej. Lub zwyczajnie zawiesić się. Co też się zdarza, bo każdy z nas ma prawo schrzanić swoje życie na własnych warunkach…

Czyli mentor nigdy nie głaszcze po głowie, nie nagrywa filmików?

Dla zabawy i relaksacji tak. Na poważnie – nie. Jeżeli ktoś sam nie potrafi się pogłaskać po głowie, to zdecydowanie nie jest gotowy na mentora i co kluczowe na autonomiczne, własne/właściwe decyzje. Raczej potrzebuje rodzica, a nie mądrości dziadka czy babci. Sesja mentoratu, czyli spotanie z mentorem, to realna bramka kontrolna, w której spowiadasz się przed śledczym z tego, co wypracowałeś, albo tylko udało ci się osiągnąć. 95 procent sukcesu w mentoracie, to praca własna, która stanowi przestrzeń pomiędzy bramkami kontrolnymi. Czasami bardzo bolesna i zawsze przynosząca odroczoną nagrodę. Mentor nie jest od tego, żeby poprawiać samopoczucie. Jest od stawiania warunków i poprawiania kryteriów.

Praca własna, to…?

To podstawa sukcesu w samorozwoju i edukacji człowieka. Bez tej umiejętności, mamy do czynienia z jednostką mocno upośledzoną. Praca własna musi być wykonywana dla siebie, a nie dla mentora. I twardo się tego trzymamy. Widzimy, jak niektórzy decydenci odpadają, z procesu ponieważ dociera do nich, że nie potrafią „brać wyniku i dostać nagrody”, czyli jak widać po niektórych zawodnikach sportowych – nie idą jak po swoje – oni chcą tylko sami dawać z siebie wiele. Poświęcać się. Opowiadają wtedy historie o wiecznym uczeniu się i wrażliwości… Po co?
Po to, żeby na końcu móc powiedzieć jedno: „wyprułem sobie wszystkie flaki, wyhodowałem sobie żylaki, nadciśnienie, cukrzycę. I… teraz musicie coś ze mną zrobić. Poświęciłem się. Niczym prosiak w jajecznicy na boczku, bo kura… ona się tylko zaangażowała!”. Ofiara to za mało. To już jest „nad-super-ofiara”! Znamy to z codzienności powierniczej. Niektórzy seniorzy firm rodzinnych – oni chcą być „nad-super-ofiarą”, złożyć własne życie na ołtarzu cudzego szczęścia i w ten sposób bezmyślnie odkupić swe mocno skrywane winy sprzed lat. Wobec samego siebie, wobec własnych dzieci, potomków…

Skąd wiesz, że to ty masz rację?

To jest ważne pytanie. Nas jest dwóch (jak już wspomniałem pracuję w parzę z Jarkiem Sikorą) i sensownie się uzupełniamy. Często pytamy o to samych siebie, czy odpowiedź pochodzi: z wsparcia innych osób, albo z wsparcia nas kiedyś przez osoby trzecie; czy może z twórczości naszej lub cudzej; a może z naszego cierpienia lub z bycia przy cierpieniu innych osób…? To ciekawe, ale sens życia, sprawy i odpowiedzi, przychodzą z tych samych obszarów: z twórczości, z wspierania, z cierpienia.

Musimy to zawsze, sami ze sobą ustalić, bo dobrze wiemy jedno: jeżeli sprawa nie jest dla nas jasna, a klient jest pogubiony lub uśpiony iluzją bogactwa, to żaden z nas nie da mu wsparcia, no, a wszyscy dostarczymy sobie zbędnego cierpienia…